Przejdź do treści

Nie ma się czego bać!

Gaba

W końcu odzyskałam swoje ciało.

Moja historia zaczyna się 9. lutego, ostatniego dnia mojej izolacji domowej. Przechodziłam koronawirusa, czułam się fatalnie, do tego akurat miałam sesję i ominęły mnie wszystkie egzaminy… 9. lutego powinnam była dostać okresu, ale – jak można się domyślać – nie dostałam. No okej, to jeszcze nic strasznego, okres czasem się spóźnia jeden czy dwa dni, do tego stres i choroba. Zrozumiałe, że te wszystkie emocje kumulują się w ciele i ciało tez na nie odpowiada.

Mój chłopak starał się być racjonalny, uspokajał mnie, ale jednak ja czułam wewnętrznie, że jest coś nie tak. Dziesiątego lutego kupiłam pierwszy test. Wyszedł pozytywny. Szok i niedowierzanie, bo mój chłopak ma 99% martwych plemników i lekarz mu powiedział, że nie ma szans na potomstwo. W weekend zrobiłam jeszcze dwa testy, dla pewności, które niestety też się okazały pozytywne. Dla nas decyzja była prosta – nie chcemy mieć własnych dzieci, nie jest to zgodne z naszą filozofią życia, nie planowaliśmy ich nigdy powoływać na świat (w grę wchodzi jedynie adopcja), wielokrotnie rozmawialiśmy na ten temat wcześniej i byliśmy co do tego zgodni. Sama chciałam się zdecydować na podwiązanie jajowodów, ale wiadomo, w naszym pieprzonym kraju na wszystkie kobiety się patrzy jako na potencjalne matki i taki zabieg jest nielegalny :)

Na początku jeszcze jakoś funkcjonowałam, chociaż zmęczenie pokowidowe dawało mi się we znaki. Niestety z czasem czułam się coraz gorzej: poranne nudności, wymioty, zachcianki jedzeniowe, brak chęci do działania… ten stan dobijał mnie psychicznie, zwłaszcza że miałam duże zaległości po chorobie.

W ten sam weekend zamówiliśmy tabletki na Women Help Women, na adres kolegi. Znajdujemy się w o tyle niekomfortowej sytuacji, że mieszkamy z moimi rodzicami, którzy mają odmienne poglądy na ten temat (z domu by nas nie wyrzucili, ale wiadomo, byłaby to kość niezgody między nami).

Czekaliśmy na paczkę ponad dwa tygodnie. Czas mi się dłużył niesamowicie, już sobie wyobrażałam najgorsze scenariusze w głowie, że paczka zaginęła, że zatrzymali ją na granicy itd. Do tego nie mogłam się doczekać, aż się to wszystko skończy, te wszystkie bóle, ukrywanie wymiotów, i ogółem złe samopoczucie. Ale w końcu się doczekałam. Przyszła. I wtedy zaczęłam się stresować jeszcze bardziej.

Tabletki schowałam głęboko do szuflady, żeby nawet przypadkiem nikt ich nie zauważył. Na szczęście nie były w oryginalnych opakowaniach. Zaplanowaliśmy wszystko w najmniejszych szczegółach. Mój chłopak kupił mi zapas podpasek o różnych chłonnościach, mokre chusteczki do higieny intymnej, jakieś lekkostrawne przekąski, wodę, soki i leki przeciwbólowe. W piątek o 10.00 wzięłam Mifepristone. I był to dzień, kiedy czułam się najlepiej od dawna – byłam tak produktywna jak nigdy, ponadrabiałam część zaległości, posprzątałam w domu, ale niestety z godziny na godzinę coraz bardziej się stresowałam. Pojawiło się też delikatne brązowe plamienie, jak podczas końcówki okresu.

Noc była niespokojna. Miałam różne koszmary, a to że zgubiłam tabletki, a to że mój młodszy brat je znalazł i musiałam mu tłumaczyć co to, albo że wzięłam je za późno i przez to nic się nie stało…Obudziłam się bardzo wcześnie rano z tego całego zdenerwowania i tylko odliczałam minuty do godziny 10.00. W tym czasie bardzo mnie wspierały dziewczyny z ADT na messengerze, z którymi miałam cały czas kontakt.

O 10.00 włożyłam Misoprostol między policzki a dziąsła i wyszłam z domu na spacer z psem i chłopakiem. Po pół godzinie połknęła pozostałości tabletek i już powoli mnie zaczął pobolewać brzuch z każdym krokiem. Zmierzaliśmy do domu kolegi, żeby tam przeczekać najgorsze. Brzuch bolał jak podczas bardzo upierdliwego okresu. Do tego dostałam biegunki (co jest normalnym efektem ubocznym i spodziewałam się tego), która niestety była bardzo wodnista. Starałam się coś zjeść, bo w brzuchu mi burczało. Rano nie byłam w stanie nic zjeść, ani nawet kawy wypić. Niestety wszystko zwróciłam z powrotem. Na początku było trochę świeżej krwi, ale wciąż mi się wydawało tego jakoś mało. Co chwila musiałam latać do toalety z biegunką. Do tego było mi cały czas zimno (a byłam pod dwoma kocami) i trząsły mną dreszcze.

To wszystko tak mnie wymęczyło, że koło 13.00 zaczęłam sobie drzemać. W pewnym momencie, będąc jeszcze w półśnie, poczułam, że coś się chce ze mnie wydostać. Szybko się zerwałam i pobiegłam do toalety. Wypłynęły ze mnie 3 glutowate skrzepy, jeden po drugim. I to wszystko. To był koniec. Momentalnie poczułam się lepiej psychicznie i fizycznie. Wszelkie nudności i dreszcze ustąpiły. Oczywiście byłam jeszcze osłabiona, ale nareszcie czułam się lepiej.

Dziś jest pierwszy dzień po aborcji. Nareszcie czuję się sobą; czuję, że wszystko mogę i ze wszystkim dam radę. Oczywiście, to było okropne: ból, zmęczenie, krwawienie… ale było warto. Niby mówi się, że ciąża to nie choroba, ale ja się czułam jakbym była obłożnie chora. W końcu odzyskałam swoje ciało. I tego wam życzę, dziewczyny.