Przejdź do treści

Kochałam, ale musiałam

Ania, lat: 31

Minie jeszcze sporo czasu zanim się z tym oswoję ale już jest lepiej

Moja historia będzie inna choć wiem, że nie tylko ja to przeszłam.

Mam 31 lat, odkąd pamiętam zawsze chciałam mieć trójkę dzieci i wiecie co? Mam, tylko nigdy ich nie poznałam. Z mężem zaczęliśmy starania po ponad 3 latach związku. Na początku byłam podekscytowana, że zaraz będę mamą, jednak po kilku miesiącach nieudanych prób mój entuzjazm opadł, ale nie poddawałam się, bo przecież tak się zdarza. Zrobiłam wszystkie badania i staraliśmy się dalej. Potem badania zrobił też mąż. Nie mogliśmy znaleźć przyczyny braku ciąży.

Po około dwóch latach zapisaliśmy się do kliniki leczenia niepłodności, tam zaproponowali stymulację, po której udało mi się w końcu zobaczyć dwie kreski, miesiąc przed naszym ślubem. Radość ta nie trwała zbyt długo, poroniłam w 5tc. Choć był to cios prosto w serce, szybko zaczęliśmy starać się dalej, niestety znowu bezskutecznie.

W Sylwestra 2019/2020 zobaczyłam spadającą gwiazdę i od razu pomyślałam życzenie, wiadomo jakie. Parę tygodni później dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Zrobiłam od razu badanie betaHCG, po dwóch dniach znowu aby zobaczyć czy rośnie i co? Znowu porażka, betaHCG spadała, traciliśmy nasze dziecko, a z nim nadzieje na szczęśliwe życie. Byłam załamana. Przestaliśmy jeździć po lekarzach, kupiliśmy mieszkanie, ja zatraciłam się w pracy (oj szef dawał ostro popalić), wracałam do domu wykończona, covid w najbliższej rodzinie, śmierć babci. To wszystko złożyło się na to, że nie byłam w stanie myśleć o staraniach, nie miałam na to czasu ani ochoty, byłam zestresowana, przygnębiona, zmęczona i wkurwiona na życie. Dwa dni po pogrzebie babci zrobiłam test – pozytywny!! Ze względu na poprzednie sytuacje nie skakaliśmy pod sufit, zamiast radości był strach. Codziennie budziłam się sprawdzając najpierw majtki i nałogowo sikałam na testy. Tym razem betaHCG ładnie przyrastała, wszystko było dobrze, a ja nie potrafiłam się cieszyć, byłam przerażona, że i ten sen się zaraz skończy. Odetchnęłam widząc rosnący brzuszek i coraz większe bobo na USG. Do czasu…

Na badaniach prenatalnych dowiedziałam się o ryzyku dziecka z Zespołem Downa. Zbytnio się nie zmartwiłam bo lekarz widział tylko jeden świadczący o tym marker, wszystko inne było dobrze. Koleżanka też miała podobne ryzyko i urodziła zdrowe dziecko, dlaczego u nas miało by być inaczej, przecież już swoje przecierpieliśmy i teraz tylko z górki! Tak sobie mówiłam. Powtórzyłam badania prenatalne u innego lekarza i tamtem nie widział nic niepokojącego więc uspokoiłam się na chwilę. Postanowiłam dla pewności zrobić NIFTY.

Czekanie na wynik to była wieczność. Wyszło duże ryzyko! Mój mąż dalej wierzył, że jeszcze nic nie jest przesądzone dlatego zrobiłam amniopunkcję, w międzyczasie wizyta u genetyka, kolejny ginekolog i życie w jakimś matrixie. Dzwoni telefon – „musi pani przyjechać po wynik”... zaraz zaraz, dlaczego nie możecie mi wysłać na maila? „Niestety, złe wyniki trzeba odebrać osobiście”. Świat nam się zawalił. Zaczęłam szukać informacji o dzieciach zespolakach i to co czytałam przeraziło mnie jeszcze bardziej.

Czy tylko ja myślałam, że dziecko z zespołem to skośne oczy, niski wzrost i problem z mową? Zespół Downa to nie choroba, to zespół wad, cholernych ciężkich wad, które niszczą rodzica a przede wszystkim dzieciątko, które skazane będzie na ciągłe rehabilitacje, wizyty u specjalistów i wytykanie palcami na ulicy.

Bałam się zapytać męża co chce dalej zrobić, bałam się, że w ogóle nie myśli o aborcji, że wyjdę na bezduszną i okropną osobę. Wspierał mnie od samego początku, miał podobne myśli do moich jednak długo wahaliśmy się z decyzją. Na kolejnej wizycie USG wyszła wada serca u maleństwa i konieczność operacji po narodzinach i to był ten decydujący element, który przeważył za terminacją. Od chwili podjęcia tej decyzji płakałam codziennie, codziennie też zmieniałam w myślach tę decyzję. To był zdecydowanie najgorszy czas dla nas obojga. Widziałam, że mężowi też jest trudno, ale trzeba było działać.

Trafiłam na Ciocię Czesię i tak o to jestem bez mojej małej kruszynki witającej mnie kopniakiem na dzień dobry.

Minie jeszcze sporo czasu zanim się z tym oswoję ale już jest lepiej… nie dopuszczam do siebie myśli co by było gdyby.

~~Kocham Cię motylku, mam nadzieję, że mi wybaczysz.